Mając zaliczone już dwa Disneylandy, we Francji i na Florydzie, początkowo nie planowaliśmy kolejnej wycieczki do świata Walta Disneya. Wtedy jednak usłyszeliśmy o otwarciu nowego landu poświęconemu Gwiezdnym Wojnom. Decyzja mogła być tylko jedna i wybraliśmy się Uberem z kalifornijskiego wybrzeża do Anaheim, by odwiedzić nasz trzeci park w życiu. Moc jest z silna z Galaxy’s Edge, ale to miejsce nie jest wolne od wad.
Galaxy’s Edge
Nowy land kupił nas przede wszystkim swoim wystrojem. Cała otoczka ze znanymi statkami kosmicznymi z gwiezdnej sagi nadaje temu miejscu klimatu. Kiedy wkraczacie do Galaxy’s Edge odcinacie się grubą kreską od wszystkich innych landów, które Disneyland ma do zaoferowania. Star Wars mają swój świat, który się kupuje. Są jednak dwa dość oczywiste minusy: planeta która została zaprojektowana nie odzwierciedla żadnego ze znanych nam światów, a po drugie odczuwalny jest brak starych bohaterów (Hana, Lei czy Luke’a). Czasem możecie wpaść na Chewbaccę, ale to tyle. Disney postawił przede wszystkim na postaci z nowej trylogii.
Smuggler’s Run
Jedynym „ridem” dostępnym w lecie 2019 roku było Smuggler’s Run, czyli lot Sokołem Millenium przez galaktykę. By nie stać w godzinnej kolejce ruszyliśmy do miejsca, gdzie ludzie czekali na „single ride”. Oznacza to, że szybciej skorzystamy z tej atrakcji od innych, ale niekoniecznie będziemy w tym samym momencie cieszyć się z przejażdżki. Tym razem jednak szczęście nam dopisało i oboje zasiedliśmy do kokpitu Sokoła, będąc członkami tej samej 6-osobowej grupy.
Co do przejażdżki mamy mieszane uczucia (ja jestem bardziej na „tak”, Domi na „nie”). Niezaprzeczalnie lot w nadświetlną wywołał u nas ciarki. Zobaczyć na własne oczy to, co do tej pory znaliśmy tylko z filmów oraz wyczynów Hana Sola, i co więcej poczuć szybkość, którą gwarantuje nam ta symulacja, to coś niezapomnianego. I o ile dla mnie to już wystarczyło, bym wystawił tej atrakcji wysoką notę, to Domi była bardziej wymagająca. Otóż Smuggler’s Run trwa około 4,5 minuty, a największa frajda dzieje się po 60 sekundach i potem już nic Was aż tak nie zaskoczy ani nie oczaruje. Inna sprawa, że zostaliśmy wybrani jako Inżynierzy, a nie Piloci czy Strzelcy, więc nasze obowiązki ograniczały się do wciskania świecących się przycisków. Przejażdżka ta zakończyła się sukcesem, czyli dolecieliśmy do celu i nie zostaliśmy zestrzeleni. Jako, że Disney pomyślał o kilku scenariuszach to ta zabawa mogłaby się dla nas skończyć szybciej i to z bardziej mieszanymi uczuciami.
Kantyna w Mos Eisley…
…to nie jest, ale miejsce w którym byliśmy robi wrażenie. Mimo, że nie mieliśmy rezerwacji, udało nam się dostać do jednego z najbardziej obleganych punktów na mapie Galaxy’s Edge – baru. Wystrój i muzyka robią tam kapitalny klimat, w rolę DJ-a wciela się droid, a podane drinki były pyszne. Co ważne, to jedyne miejsce w całym Disneylandzie, gdzie można kupić alkohol! Pamiętajcie jednak, żeby patrzeć na ceny przed zamówieniem. Możecie wybrać drinka za $15, ale i za $50.
Jednym z czynników, przez które Galaxy’s Edge nam się spodobało, był brak tłumów. Otóż nowy land jest finansowym i frekwencyjnym… niewypałem Disneya i szczerze mówiąc, to dla odwiedzających świetna informacja! W parku można się dobrze bawić, ale zabawa będzie o tyle lepsza jeśli będziecie mieli sporo przestrzeni wokół siebie i krótsze kolejki. Na Florydzie w jednej kolejce staliśmy 4 godziny, tutaj max. 30 minut. Księgowi płaczą, my się cieszymy.
Reszta parku? Niezmiennie warta odwiedzenia
Star Wars były naszym głównym celem, a pozostałe atrakcje traktowaliśmy jako dodatek, ale absolutnie się nie zawiedliśmy. Bardzo szybko okazało się, że przejażdżka z Indianą Jonesem jest zdecydowanie lepsza niż w Paryżu. Tam był to szybki rollercoster bez klimatu filmowego, tutaj wszystko od muzyki, przez wystrój, po sam „ride” ociekało nim. Podobało nam się tak bardzo, że dwa razy się nią przejechaliśmy, by tylko pomóc Indiemu wydostać się ze świątyni. Na plus oceniliśmy też Piratów z Karaibów, którzy mieli zdecydowanie większy spadek w trakcie jazdy niż w Europie, a przez to atrakcja wyzwoliła więcej emocji.
Splash Mountain. Spadek
Rewelacyjnie bawiliśmy się na Hyperspace Mountain, które zostało przerobione na atrakcję Star Wars i biło na głowę swą paryską wersję, a Big Thunder Mountain dało nam sporo funu jak zwykle, mimo że przejażdżki różniły się konstrukcją. To czego Paryż nie ma to Matternhorn Bobsleds i przede wszystkim Splash Mountain. Obie polecamy, ale to zdecydowanie wodna atrakcja zdobywa nagrodę najbardziej emocjonującej! Jungle Cruise, na bazie którego powstał nowy przygodowy film Disneya z The Rockiem, to mocno dziecięca rozrywka do zapomnienia. Zdecydowanie większą radochę mieliśmy na… Filiżankach Szalonego Kapelusznika!
Podsumowanie
Disneyland jest zawsze magiczny i ma przed sobą ekscytującą przyszłość. Niedawno ogłoszono powstanie landu poświęconego filmom Marvela, także możemy spodziewać się, że w następnych latach parki na Florydzie i w Kalifornii będą miały pełne ręce roboty z tabunami turystów. Mimo, że Galaxy’s Edge okazało się z punktu widzenia Disneya niewypałem, to warto je zobaczyć, bo nie ma większego funu niż korzystanie z atrakcji bez kolejki. Po samym parku widać, że został zbudowany najwcześniej i pewnych atrakcji nie sposób unowocześnić uprzednio ich nie demontując. Najlepiej to widać po symbolu Disneylandu – zamku. W porównaniu do swego francuskiego odpowiednika wygląda jak jego niewyrośnięty brat. Tym razem byliśmy tylko w jednym parku, odpuszczając zupełnie California Adventure, na który nie mieliśmy czasu.
Ile to kosztowało
1 dzień w Disneylandzie, 1 park, dla dwóch osób:
Uber: 400 zł (przyjazd z Marina Del Rey i z powrotem)
Bilety: 800 zł (cena różni się w zależności od sezonu, my byliśmy tuż po)
Kantyna: 280 zł (tak, Domi wzięła drinka nie patrząc na cenę :D)
Jedzenie: 120 zł (jedliśmy na straganach, bo ceny w restauracjach to niezły skandal, tani koszt kosztem smaku…)